Wstaliśmy bardzo rano. W końcu zaraz miał nadejść zły rolnik:) Spakowaliśmy się i poszliśmy szukać miejsca na śniadanie. Najodpowiedniejszy wydał nam się park w centrum miasta, gdzie spotkaliśmy naszego znajomego z autobusu. Nie do końca wzbudzał nasze zaufanie, więc szybko się ulotnilismy.
Poszliśmy do dzielnicy domów w skałach. niesamowite miejsce. Od bardzo wystawnych do totalnych ruder, opuszczonych. Idziesz a tu nagle komin, orientujesz się, że właśnie na czyimś dachu stoisz, a to wszystko takie malownicze i południowe.
Następnie skierowalismy się na wypatrzoną poprzedniego dnia stację benzynową. Nie długo nam zajęło znalezienie kogos ktoby zlitował się nade mną udającą, że znam hiszpański i Mikołajem, który biegał wokół z mapą pokazując gdzie chcemy jechać i bezskutecznie próbował się ze wszystkimi porozumieć po angielsku.
Pan w BMW nie jechał wprawdzie do Cordoby, gdzie my zmierzalismy, ale obiecał nas zawieść na wylotówkę z Grenady.
Wysadził nas na stacji benzynowej, która niestety okazała się stacją lokalną. Między Grenadą a Cordobą nie ma autostrady, tylko zwykła carretera, więc postanowilismy pójść wzdłuż niej i szukać szczęścia machając karteczką. Droga była zupełnie pusta, samochód jeden na 15 min, niedzielne popołudnie...aż tu nagle przywiało nam białą wstążkę z samochodu ślubnego, uznaliśmy to za dobry znak i po jakichś 2 min zatrzymała się młody chłopak. Nawet nieźle mówił po angielsku, miał samochód wypełniony do połowy pustymi butelkami po wodzie i jechał na festiwal muzyki etno. Zbyt długo się nie zastanawialismy i pojechalismy z nim. Rozbiliśmy się na festiwalowym campingu i poszliśmy pić sangriję.